O czym warto wiedzieć przed wizytą w Lizbonie – czy Porto wygrywa z Ginją, a  po słynne pastéis trzeba jechać aż do Belem

O czym warto wiedzieć przed wizytą w Lizbonie – czy Porto wygrywa z Ginją, a po słynne pastéis trzeba jechać aż do Belem

Jedna z najpiękniejszych w Europie. Wprawdzie wiekowa, ale nadal uwodząca swym pięknem i kokietująca już od rana – Lizbona. Opowiem wam o czym powinniście wiedzieć, zanim polecicie w odwiedziny do tej damy.

Po pierwsze, Lizbona jest kobietą, wprawdzie wiekową, ale wciąż zaskakującą. Dlatego jeśli już słyszeliście, że w Lizbonie trzeba się zanurzyć i zapomnieć o przewodnikach – to prawda! 

Po drugie, słynne Pastéis de Belém to przypalona babeczka z budyniem i nic w niej obezwładniającego (według licznych źródeł historycznych przepis znają dwie, albo trzy osoby). Zanim wbijecie się w kolejkę po babeczkę w Belem, idźcie na pastéis de natana przykład do Aloha, bo tam przeżyjecie doznanie warte grzechu kalorycznego. Najsłynniejsze pasteis, ale niekoniecznie najlepsze, pochodzi z Belem i tylko jedna tamtejsza cukiernia ma prawo używać nazwy Pastéis de Belém. W innych dzielnicach babeczki noszą nazwę pastéis de nata.  

Po trzecie, Porto wcale nie jest takie słodkie i mocne jak myślałam.

Po czwarte, zdawałoby się, że Ginja (wiśniowa nalewka) to alkoholowy kompot babci. Jeśli jednak jest nalewana do kieliszków z czekolady, daje się wchłonąć w niebezpiecznej ilości.

Po piąte, Lizbona to świetne miejsce dla bałaganiarzy, bo choć jest tam mnóstwo pięknych miejsc i rzeczy, wszędzie panuje okropny bałagan. Niemalże na każdym rogu widać budowę, kupę śmieci czy walające się meble. Myślę, że część moich przyjaciół poczuje się w Lizbonie jak w domu…

Po szóste, Barbara Rylska w „Kabarecie Starszych Panów” śpiewała o słynnym Portugalczyku Osculatim. Znam tylko dwóch Portugalczyków, ale uważnie obserwowałam ulice w Lizbonie. Część męska Portugalii zdecydowanie poza pudłem wśród południowców.

Po siódme, na targu z rybami odkryłam wątrobę z ryb, lulas – kałamarnice oraz soliród – szparagi morskie. 

Po ósme, za najbardziej zaskakujące odkrycie kulinarne w Lizbonie uznałam dorsza – Bacaalhau à Brás. Jak wiadomo, jesteśmy narodem, dla którego dorsz z ziemniakami jest klasyką stawianą na równi chyba tylko ze schabowym. Tymczasem Portugalczycy z solonego suszonego dorsza (sprowadzanego z Islandii) połączonego z ziemniakami robią potrawę, która przyjmuje postać zapiekanki lub kotlecików, które można jeść jako przekąskę na zimno. Absolutny hit żywieniowy! Wartość kaloryczna dla mnie pozostała nieznana.

Po dziewiąte, mam nadzieję, że nawet jeśli wybieracie się na najbardziej romantyczny weekend w życiu, nie wpadło wam do głowy zabranie szpilek do Lizbony. Portugalia słynie z wyrobów skórzanych, więc w ostateczności, jeśli mi nie ufacie, kupicie je na miejscu. Jednak to miasto w swoim godle i przewodnikach powinno mieć przekreślony znak szpilki. Nie wyobrażacie sobie, co znaczy chodzenie w trampkach po tych wąskich, nierównych chodnikach prowadzących raz w górę, a raz w dół. Wizja spacerowania po nich w szpilkach wydaje mi się największą karą za próżność, jaką mogłaby ponieść kobieta. Ostrzegam! Jeśli jednak uda się wam dokonać tego wyczynu, koniecznie do mnie napiszcie.

Po dziesiąte, Lizbona jest jak Elisabeth Taylor, której nawet w jej późniejszych latach trudno było odmówić uroku i klasy. Lizbona to piękno w jego najlepszej odsłonie.

«
»